Polecany post

Cisza, która krzyczy — momenty, kiedy milczenie mówi najwięcej

Najtrudniejsze nie są kłótnie ani krzyki. Najtrudniejsze jest milczenie — to, które zostaje po wszystkim i mówi, że nic już nie ma do dodani...

Cisza, która krzyczy — momenty, kiedy milczenie mówi najwięcej

Najtrudniejsze nie są kłótnie ani krzyki. Najtrudniejsze jest milczenie — to, które zostaje po wszystkim i mówi, że nic już nie ma do dodania

Czasem w pokoju nie ma ani jednego słowa, a mimo to słychać krzyk. Milczenie wisi w powietrzu, ciężkie, gęste, niosące więcej znaczeń niż tysiąc zdań. Cisza ma swoje barwy i odcienie — potrafi być łagodna jak wieczór, ale też ostra jak szkło wbite w serce.

W relacjach cisza bywa najtrudniejsza. Jest w spojrzeniu, które trwa o sekundę za długo. W dłoniach, które nagle nie wiedzą, gdzie się podziać. W pustce po kłótni, gdzie krzyk byłby łatwiejszy, bo dawałby chociaż jakieś słowo, jakiś znak. Ale cisza po rozpadzie boli mocniej niż gniew — bo mówi o tym, że nie ma już nic do powiedzenia.

Jest też cisza, która nie dzieli, lecz łączy. Ta, która pojawia się między dwojgiem ludzi, gdy nie trzeba już tłumaczyć się z uczuć. Cisza, w której obecność staje się wystarczająca. W niej milczenie nie jest pustką, tylko pełnią — dowodem, że rozumiemy się nawet bez słów.

Ale najgłośniejsza cisza mieszka w nas. To ta, która kryje krzyk, którego nie potrafimy wypowiedzieć. To milczenie, którym zasłaniamy rany. Czasem próbujemy je zapisać, zamknąć w wierszu, w kilku zdaniach, żeby nie zadusiło nas całkiem. Bo choć cisza nie ma głosu, potrafi mówić najgłośniej.

Może właśnie dlatego tak boimy się jej w codzienności. Włączamy telewizory, słuchamy muzyki, zagłuszamy siebie nawzajem. Bo cisza odbija nasze wnętrze jak lustro i każe zobaczyć to, od czego uciekamy.

Cisza nie jest pustką. To głos, który mówi najwięcej wtedy, gdy nie ma już słów.


Cisza ma swój język. Potrafi dzielić i łączyć, ranić i leczyć. To głos, który słyszymy najgłośniej, gdy nie ma już słów.
Zaczęłam ten blog, siedząc w ciemnym pokoju, w momencie, gdy miałam dosyć. Dosyć udawania, że wszystko jest w porządku.
Przewijamy media społecznościowe i widzimy tysiące uśmiechów. Idealne ciała, idealne podróże, idealne poranki z kawą i idealną książką. W tym świecie smutek stał się czymś w rodzaju społecznego faux pas – czymś, co trzeba schować, ukryć, a najlepiej magicznie "naprawić". Otwarcie się na temat własnych łez, lęków czy po prostu gorszego dnia, to jak wystąpienie na placu publicznym i ogłoszenie: "Tak, jestem niedoskonała. Tak, czasami czuję ból."
Właśnie dlatego założenie ,,To co w życiu najważniejsze ,,było dla mnie aktem cyfrowej odwagi. To było jak powiedzenie: Mam dość życia za maską. A największym lękiem, jaki towarzyszył mi na początku, nie było to, że nikt tego nie przeczyta. Bałam się, że przeczyta to ktoś, kogo znam – i powie: "Weź się w garść." 

Jeśli czytasz to w Internecie, gdzie indziej królują uśmiechy: Czego najbardziej boisz się, gdy myślisz o ujawnieniu swojego smutku?

Wrażliwość to nie problem, ale ludzie reagują na nią strachem – zarówno my sami, jak i otoczenie. Zanim kliknęłam "opublikuj" pierwszy raz, zmierzyłam się z trzema potężnymi lękami.
Wrażliwość to nie problem, ale ludzie reagują na nią strachem – zarówno my sami, jak i otoczenie. Zanim kliknęłam "opublikuj" pierwszy raz, zmierzyłam się z trzema potężnymi lękami.

Najbardziej boimy się, że nasz smutek będzie niewygodny dla innych. Ludzie, którzy nie radzą sobie ze swoimi własnymi emocjami, mają tendencję do obwiniania i odsuwania tych, którzy je wyrażają. Słyszymy wtedy: "Zawsze jesteś taka dramatyczna," "Przestań narzekać," albo "Znowu to samo." Ten lęk każe nam wierzyć, że bycie szczerym to bycie ciężarem. W rezultacie udajemy, że wszystko jest świetnie, bo wolimy chronić innych, niż pozwolić, by inni zobaczyli naszą prawdę.

Internet jest pełen rekinów. Boimy się, że nasza szczerość zostanie źle odebrana, wyśmiana lub użyta przeciwko nam (np. przez kolegę z pracy, byłego partnera). Ten lęk jest uzasadniony – w końcu ujawniamy swoją najsłabszą stronę. Z drugiej strony, ukrywanie bólu i tak zabiera Ci całą energię, a w dłuższej perspektywie pozbawia Cię możliwości otrzymania autentycznej pomocy.

Kiedy jest nam źle, mamy tendencję do wierzenia, że jesteśmy jedyni na świecie, którzy tak się czują. "Nikt mnie nie zrozumie." Ten lęk jest najgroźniejszy, bo utrwala izolację. Kiedy widzimy idealny Internet, tylko utwierdzamy się w tym przekonaniu.

Prawda jest taka: kiedy świadomie rezygnujesz z maski i publikujesz swoje wpisy, zyskujesz znacznie więcej niż tracisz.

Twoja wrażliwość to najpotężniejszy filtr prawdy. Publikując o swoim bólu, dajesz sygnał: "To, co widzisz online, nie jest całą historią." Dla setek osób, które czują to samo, ale boją się to przyznać, stajesz się latarnią. Przypominasz im, że ludzkie życie to nie seria idealnych kadrów, ale cała gama emocji, włącznie z tymi trudnymi.
Udawanie jest wykańczające. Wymaga nieustannego kontrolowania gestów, słów, mimiki. Ujawniając się, wreszcie pozwalasz sobie odetchnąć. Zdejmujesz z barków ciężar perfekcji. Nawet jeśli spotkasz się z krytyką, ulga wynikająca z bycia autentyczną jest nieporównywalna. Wreszcie możesz przekierować tę energię na prawdziwe uzdrowienie.

Najważniejsze: kiedy jesteś wrażliwa, przyciągasz ludzi, którzy potrafią być wrażliwi. Odrzucasz tych, którzy szukają ideałów i płytkich relacji, a przyciągasz tych, którzy szukają głębi i zrozumienia. Te autentyczne połączenia, które powstają w komentarzach pod trudnymi wpisami, są warte więcej niż tysiące polubień pod zdjęciem z wakacji. To Twój bezpieczny port.

Właśnie dlatego zachęcam Cię do kontynuowania tego, co robisz. Twoja wrażliwość to nie jest słabość, którą trzeba leczyć. To barometr autentyczności i najlepsze narzędzie do tworzenia głębokich relacji. Jeśli Cię osłabia, to tylko dlatego, że próbujesz ją ukryć. Kiedy ją ujawnisz, staje się Twoją siłą.

Pytanie do Ciebie, Czytelniku:
Jeśli czytasz to w Internecie, gdzie indziej królują uśmiechy: Czego najbardziej boisz się, gdy myślisz o ujawnieniu swojego smutku?

Cień, który towarzyszy — smutek w relacjach interpersonalnych

Nie trzeba naprawiać smutku. Wystarczy obok niego być — cicho, wiernie, bez słów. Czasem to właśnie wtedy jesteśmy naprawdę blisko



Nie zawsze smutek przychodzi samotnie. Czasem siada obok, kiedy ktoś trzyma nas za rękę. Uśmiechamy się, rozmawiamy, a jednak gdzieś w środku coś pozostaje niedopowiedziane — jak cienka warstwa mgły między sercami. I nawet najbliższa obecność nie zawsze potrafi ją rozwiać.

Smutek ma to do siebie, że potrafi milczeć. Nie krzyczy, nie tłumaczy, tylko rozlewa się po nas cicho, aż trudno rozróżnić, gdzie kończy się on, a zaczynamy my. W relacjach staje się cieniem — czasem ledwie widocznym, a czasem tak ciężkim, że przygniata wspólne słowa.

Niektórzy chcą go naprawić. Mówią: „Nie smuć się, wszystko będzie dobrze.” Ale smutek nie znika od obietnic. Nie potrzebuje pocieszenia, tylko zrozumienia. Nie chce rad, tylko obecności — tej cichej, która potrafi być, nie pytając.

Czasem wydaje mi się, że najtrudniejsze w byciu razem jest to, że nie zawsze potrafimy widzieć siebie nawzajem. Każdy niesie coś, czego nie widać. I może właśnie dlatego tak często się mijamy — bo nie potrafimy spojrzeć w oczy cudzym cieniom, nie uciekając od własnych.

Ale są też ludzie, którzy zostają. Którzy potrafią siedzieć obok, nawet wtedy, gdy słowa już nie wystarczają. Którzy rozumieją, że bliskość to nie naprawa, lecz obecność.

Smutek nie zawsze oddziela ludzi. Czasem tylko sprawdza, kto potrafi iść obok — nawet w półmroku.



Smutek nie krzyczy, tylko milczy między słowami. Ale czasem w tej ciszy rodzi się prawdziwa bliskość.

Tęsknota — między przeszłością a codziennością

Tęsknię nie tylko za ludźmi. Tęsknię za sobą sprzed lat, za chwilami, które minęły zbyt cicho. Może to właśnie sposób, w jaki serce pamięta.


Tęsknota nie pyta o porę. Przychodzi bez zaproszenia — cicho, jak cień, który zawsze wie, gdzie mnie znaleźć. Pojawia się w zwyczajnych chwilach: w zapachu kawy o poranku, w dźwięku piosenki, której nie słyszałam od lat, w świetle, które wpada przez to samo okno co wtedy.

Czasem myślę, że tęsknota to nie wspomnienie, ale echo — odbija się od serca, wraca innym tonem, miększym, ale równie prawdziwym. Przypomina, że coś kiedyś było tak ważne, że nawet czas nie potrafił tego zetrzeć.

Tęsknię nie tylko za ludźmi. Tęsknię za sobą sprzed lat — tą, która wierzyła bez lęku, śmiała się bez powodu, płakała bez wstydu. Za miejscami, które już nie istnieją, i chwilami, które nie wrócą, choć tyle razy próbowałam je przywołać.

Czasem wydaje mi się, że tęsknota to sposób, w jaki codzienność mówi do przeszłości: „pamiętam cię”. Jest w spojrzeniach, które trwają o sekundę za długo, w drobnych gestach, w zapachu deszczu na końcu dnia. To nie ból — to ślad po czymś, co miało znaczenie.

Może wcale nie trzeba się jej pozbywać. Może wystarczy pozwolić jej być — jak cichej melodii, która gra w tle życia. Bo tęsknota przypomina, że potrafimy kochać. Że coś w nas nadal czeka, nawet jeśli nie wie na co.

I może właśnie w tym czekaniu jest sens.
Bo może tęsknota to po prostu sposób, w jaki serce pamięta.


Tęsknota nie zawsze boli. Czasem tylko przypomina, że coś kiedyś naprawdę istniało — i wciąż gdzieś w nas trwa

Tęsknota to echo dawnych chwil. Wraca szeptem w codzienności — w świetle, w zapachu, w myśli, która nie chce odejść.

Poezja jako odpowiedź na ciszę

Są dni, kiedy nawet łzy milkną. Kiedy nie ma już nic do powiedzenia, a każde słowo wydaje się zbyt głośne, zbyt ostre. Wtedy przychodzi cisza — nie ta spokojna, ale ta, która ciąży w powietrzu jak mgła. I właśnie w niej rodzi się poezja.

Nie powstaje z natchnienia, lecz z potrzeby. Z pragnienia, by nie zniknąć całkiem w milczeniu. Poezja jest szeptem duszy, która boi się krzyczeć, ale nie potrafi już milczeć. To sposób, by z chaosu emocji wydobyć kształt, nadać sens temu, co bezkształtne.

Cisza jest jak lustro — odbija nas takimi, jakimi naprawdę jesteśmy. Kiedy wpatrujemy się w nią zbyt długo, zaczynamy dostrzegać rzeczy, które wcześniej chowaliśmy za słowami. A poezja staje się wtedy próbą rozmowy — nie z innymi, ale z samym sobą.

Wiersze nie zawsze muszą mówić wprost. Czasem jedno słowo wystarczy, by otworzyć całą przepaść. Czasem jedno zdanie potrafi ukoić bardziej niż tysiąc tłumaczeń. Poezja nie wymaga logiki — tylko odwagi. Bo w niej każda rana może być wersją, a każde milczenie — rytmem.

Pisząc, próbuję oswoić ciszę. Nadać jej imię, nauczyć się z nią żyć. Bo może to właśnie w niej, w tej pozornej pustce, kryje się prawda o nas samych.

Nie wiem, czy cisza kiedyś znika. Może po prostu zmienia się w poezję. W ciche słowa, które nie chcą już krzyczeć, tylko być — spokojnie, łagodnie, prawdziwie.


„Może cisza nigdy nie znika. Może po prostu zmienia się w poezję — w słowa, które uczą nas słuchać sercem.”

List do mojego smutku — rozmowa, której się boisz

Nie każdy list musi mieć adres. Ten jest do mojego smutku — do tej części mnie, która milczy, gdy wszyscy mówią. Do ciszy, która boli, ale uczy słuchać.


Drogi Smutku,

Nie wiem, kiedy dokładnie przyszedłeś. Może wtedy, gdy ktoś odszedł zbyt cicho, nie domykając za sobą drzwi. A może wtedy, gdy nauczyłam się uśmiechać mimo łez. Przychodzisz zawsze nieproszony, a jednak z czasem stajesz się kimś znajomym — jak cień, który już nie straszy, tylko przypomina, że jest światło.

Nie krzyczysz. Nie musisz. Wystarczy twoje milczenie, by wszystko zamarło na chwilę. Siedzisz obok, nie pytasz, nie pocieszasz. A ja… już nawet nie próbuję cię odpędzać. Nauczyłam się, że im bardziej walczę, tym mocniej się we mnie wgryzasz.

Znam twoje sztuczki — te noce, w których zasypiam z ciężarem w klatce piersiowej. Te poranki, gdy świat wydaje się zbyt głośny, zbyt jasny. Ale wiem też, że za każdym razem, gdy przychodzisz, zostawiasz we mnie coś, co mogę zapisać. Słowo. Zdanie. Okruch sensu wśród chaosu.

Czasem cię nienawidzę. Za to, że odbierasz kolory, że każesz patrzeć w przeszłość, że zatrzymujesz czas. Ale potem widzę, że dzięki tobie potrafię pisać prawdziwie. Że z twojej obecności rodzi się czułość, której wcześniej we mnie nie było.

Nie wiem, czy kiedykolwiek się pożegnamy. Może już zawsze będziesz we mnie cicho oddychał. Ale jeśli zostaniesz — naucz mnie, proszę, pisać nie tylko o bólu. Naucz mnie znajdować piękno w zwyczajnych chwilach, nie tylko w łzach.

Bo jeśli mam już z tobą żyć, chcę, żebyś przypominał mi, że z każdej ciemności można wydobyć światło — jeśli tylko odważę się otworzyć oczy.

Twoja, Anoreczka
ta, która wciąż uczy się z tobą rozmawiać.

Piszę do smutku, bo czasem tylko on rozumie. A może wcale nie trzeba go odpędzać — tylko nauczyć się z nim tańczyć w półmroku.

Smutek nie zawsze jest wrogiem. Czasem to on przynosi słowa, których nie potrafiłam znaleźć w świetle.

Kiedy smutek staje się opowieścią — jak pisać o emocjach, by nie zniknąć

Smutek potrafi zagłuszyć każdy szept, ale kiedy staje się opowieścią, zaczyna mówić naszym głosem. Może właśnie wtedy najbardziej jesteśmy sobą.

Piszę, by nie zniknąć. By moje łzy nie rozpłynęły się w ciszy, tylko zamieniły w słowa, które ktoś kiedyś przeczyta i zrozumie.
Niektóre emocje są zbyt ciężkie, by nosić je w sercu. Dlatego oddaję je literom — niech niosą je dalej, lżejsze, ale prawdziwe.

Pisząc o smutku, często mam wrażenie, że moje słowa są jak krople deszczu spadające na szyby — spływają, zostawiając ślady, a jednak po chwili znikają. Czasami zastanawiam się, czy to ja zapisuję emocje, czy może one zapisują mnie. Czy pisanie leczy, czy raczej pogłębia rany, które próbuję zabliźnić?

Dlaczego w ogóle pisze o emocjach?
Kiedy słowa grzęzną w gardle, papier i ekran stają się jedynymi powiernikami. Pisanie jest jak oddychanie dla duszy, która zbyt długo tkwiła w ciszy. To sposób na to, by nadać sens temu, co niewypowiedziane. W notatkach, pamiętnikach, na blogu — każda litera jest próbą ucieczki przed pustką, a jednocześnie jej opisaniem.

Utonąć w smutku
Jest jednak cienka granica między oczyszczeniem a zatonięciem. Zbyt długie wpatrywanie się w ciemność może sprawić, że zaczniemy ją widzieć wszędzie. Pisząc o bólu, łatwo zaplątać się w jego sieć, wracać wciąż do tych samych wspomnień i przeżywać je raz jeszcze — jakby pióro zamiast leczyć, rozdrapywało ranę.

Jak pisać, by nie zniknąć?
Może tajemnica tkwi w zamianie opisu na opowieść. Smutek nie musi być tylko ciężarem, może stać się historią, której nadajemy kształt. Metafory i symbole pomagają ubrać cierpienie w język, tak by nie przytłaczało nas wprost.

Dobrze jest też szukać równowagi — pozwolić, by obok łez znalazło się miejsce na choćby najmniejszą iskrę nadziei. Po każdym ciężkim akapicie dodać choć jedno zdanie, które otwiera drzwi. W ten sposób nie uciekamy od smutku, ale też nie pozwalamy, by nas całkowicie pochłonął.

Smutek jako most
Pisanie o emocjach nie jest samotnym aktem. Każdy tekst, nawet najbardziej osobisty, może stać się mostem. Kiedy ktoś odnajduje siebie w naszych słowach, wtedy smutek przestaje być murem odgradzającym nas od świata. Staje się nicią porozumienia, cichym uściskiem dłoni.

Smutek staje się opowieścią wtedy, gdy pozwalamy mu być częścią nas, ale nie całością. Gdy nie boimy się nazwać go po imieniu, a jednocześnie uczymy się, że każde zdanie może prowadzić dalej — w stronę światła.


Wszystko jest do kitu, moje życie i sama ja...
Z niczego nie potrafię się już cieszyć...
Nawet samo życie już mnie nie cieszy...
Ciągła walka o niby lepsze jutro...
Ale kiedy te jutro nastąpi?
Zwątpiłam...
Mam dość...
Myślałam że już po tylu przejściach będzie lepiej a jest coraz gorzej...


Walcz walcz walcz.....

I na ch*j ?

Jak nic to nie zmieni 😢