Zranienie uczy ostrożności. Z każdą kolejną blizną uczymy się mniej ufać, mniej mówić, mniej wierzyć. Przestajemy czekać na słowa, bo wiemy, że mogą zawieść. Zaczynamy udawać spokój, choć w środku czai się nieufność — cicha, czujna, gotowa do odwrotu przy pierwszym bólu.
Zamknięte serce potrafi wyglądać normalnie. Uśmiecha się, rozmawia, żartuje. Ale nie pozwala nikomu podejść zbyt blisko. Bo bliskość to ryzyko. A kto już raz się sparzył, ten wie, jak bardzo może parzyć dotyk.
To trudne, bo przecież serce wciąż tęskni. Za ciepłem, za bliskością, za bezpieczeństwem. Chce wierzyć, że ktoś przyjdzie i zostanie. Ale zaraz potem przypomina sobie, jak bardzo bolało ostatnim razem. I znowu się cofa. Znowu zamyka. Znowu mówi: nie tym razem.
A jednak gdzieś w głębi jest iskra — mała, cicha, uparcie trwająca nadzieja, że nie każdy, kto dotyka, rani. Że są dłonie, które potrafią leczyć, nie niszczyć. Że są ludzie, którzy potrafią wejść powoli, bez hałasu, i zostać.
Zaufanie nie wraca nagle. Nie przychodzi na zawołanie. To proces — delikatny, powolny, pełen drżenia. Ale kiedy już się pojawi, jest silniejsze niż wcześniej. Bo zbudowane nie na naiwności, tylko na odwadze.
Zamknięte serce też tęskni. Tylko potrzebuje czasu, by uwierzyć, że dotyk nie zawsze oznacza ból.